Bitwa o Anglię
from:
http://newsweek.redakcja.pl/archiwum/artykul.asp? Artykul=9786&Strona=1
\"Wystarczy być - napisał kiedyś Jerzy Kosiński. Wystarczy pojechać - myślą dziś ci, którzy marzą o pracy w Wielkiej Brytanii. Pojechałem z nimi szukać eldorado.
Zaspany, niedzielnym świtem stanąłem na dworcu autobusowym Warszawa Zachodnia, w grupie młodych, silnych mężczyzn z podróżnymi torbami zapinanymi na suwak. Wokół woń rozlanego piwa i kawy. Ktoś dojadał śniadanie, inny nalewał sobie herbatę z plastikowego termosu w kwiatki. Kończyłem porannego papierosa, kiedy podjechał autobus do Londynu. Miał nas zawieźć do lepszego życia.
Wielka Brytania stała się naszą nową ziemią obiecaną. Według ostatniego badania CBOS z marca tego roku chciałoby tam pracować 17 proc. Polaków zainteresowanych pracą
w UE. Trzy lata wcześniej było ich o połowę mniej. Powód? Gdy kolejne kraje wprowadzały dla nas ograniczenia w dostępie do swoich rynków pracy, rząd brytyjski kusił wizją ponad pół miliona oczekujących miejsc. Nic dziwnego, że 1 maja wzrosła liczba autokarów kursujących do Wielkiej Brytanii.
W porównaniu z majem 2003 r. biuro podróży Omnia ma o 50 proc. więcej klientów. Rok temu firma wysyłała do Wielkiej Brytanii, Irlandii i Szkocji 20 autokarów. Dziś wyjeżdża ich już 35. Trzykrotny wzrost pasażerów w porównaniu do ub.r. notuje też białostocki Intertour. Jak wyjaśnia Katarzyna Wołczacka z biura przewoźnika, na najbliższy miesiąc
w autokarach są już tylko pojedyncze wolne miejsca. Podobne oblężenie odnotowali też tani przewoźnicy lotniczy: SkyEurope, który od maja wozi Polaków do Londynu, na najbliższe loty sprzedał już wszystkie tanie bilety. Podobnie jak Air Polonia.
Od 1 maja tylko na dworzec Victoria Station każdego dnia podjeżdża codziennie
15-20 autobusów z Polski, w każdym co najmniej 50-75 rodaków. Angielskie bulwarówki straszą najazdem wandalów. Według nich w ciągu pierwszych dwóch dni maja granice przekroczyło nawet 15 tys. Polaków, więcej niż oczekiwano ich w całym roku. Home
Office (ministerstwo spraw wewnętrznych) uspokaja, że nie obserwuje widocznego wzrostu liczby Polaków przekraczających granicę. Ale dane statystyczne opublikuje dopiero w lipcu.
- Jeszcze za wcześnie wyrokować, czy te masowe wyjazdy Polaków po pracę na Wyspach to chwilowe zachłyśnięcie się, czy stała tendencja - mówi socjolog prof. Andrzej Rychard. - To może teraz nieco szokować, bo nigdy nie byliśmy narodem zbyt mobilnym. Ale po wejściu Polski do UE wszystko się zmienia. Ludzie będą krążyć w poszukiwaniu pracy i dachu nad głową już nie po Polsce, ale po całej Europie.
Polaków ciągnie za granicę marzenie o lepszym życiu. W Anglii robotnik może zarobić 6 tys. zł miesięcznie. To pieniądze, o jakich nie ma co marzyć w kraju. Ale druga strona medalu to utrzymanie kilka razy droższe niż w Polsce. Wynajęcie mieszkania kosztuje ok. 500 funtów (ok. 3,5 tys. zł).
Nasz autobus był jednym z trzech, które odjeżdżały o 10 rano z Warszawy. Siedzieliśmy ściśnięci niczym sardynki w puszce. Moim sąsiadem był Sławek. Chłopak pod trzydziestkę, silny, szeroki w barach. Nim minęliśmy rogatki Warszawy, wyciągnął zza pazuchy połówkę Absolwenta. - I co tu teraz zostanie? - zapytał i natychmiast odpowiedział sobie na pytanie: - Nic. Cały kraj rozkradziony, wywieźli wszystko, zniszczyli. - Nie będzie tak źle - rzuciłem. Rozpoczęliśmy rozmowę. Sławek jechał do Londynu za chlebem. Mieszka w Zduńskiej Woli z teściami, żoną i dwiema córkami. Jest elektrykiem. Pracował na trakcjach kolejowych. Rok temu jego firma zbankrutowała. Imał się różnych zajęć na czarno, w końcu postanowił skorzystać z szansy, jaką daje mu wstąpienie Polski do Unii.
Gdy spytałem, czy zna kogoś w Londynie i czy podzieliłby się ze mną jakimś miejscowym namiarem, odburknął najeżony: - Rozmawiasz ze mną, jakbyś był z kontrwywiadu.
Z ociąganiem wyciągnął portfel, a z niego złożoną na cztery kartkę z numerami telefonów znajomych. - To podstawa. Bez tego zginiesz jak mały Jasio - pomachał mi kartką przed nosem z wyższością i schował ją.
Nad ranem we francuskim Calais mgła była tak gęsta, że można ją było kroić nożem. Przy platformie stał wielki jak mastodont prom. Za chwilę miał nas zabrać na drugą stronę kanału. Przechodziliśmy rzędem przez niewielki budynek odpraw. Urzędnik Home Office, wysoki mężczyzna o rudoblond włosach (zawsze tak wyobrażałem sobie Anglika), niedbale przeglądał dokumenty. - Work or holiday? - spytał, patrząc mi w oczy. - Holiday - odpowiedziałem jak wszyscy. Anglik uśmiechnął się pod nosem. Mijała 20. godzina podróży. Brudni i zmordowani wsiedliśmy na prom. Na pokładzie wypatrzyłem dwudziestokilkuletniego, milczącego chłopaka. Marek
Basta, świeżo upieczony absolwent filozofii z Wrocławia, jechał do rodziny. W Polsce przez pół roku nikt nie chciał go zatrudnić. Zabrał ze sobą zaledwie kilka funtów. - Mogę pracować nawet na budowie - mówił.
Profesor Wojciech Łukowski ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej zwraca uwagę, że w każdym kraju rynek pracy dzieli się na dwa segmenty. Wyższy - okupowany przez rodowitych mieszkańców - jest zwykle niedostępny dla imigrantów (chyba że wysokiej klasy specjalistów). Niższy jest w stanie wchłonąć masy fizycznych pracowników wykonujących proste czynności, których miejscowi nie chcą się podejmować.
- To sprzątanie, ogrodnictwo, budownictwo, praca przy taśmie. Często ludzie są tam zatrudniani na czarno, ale jeśli jest popyt, będzie i podaż - mówi prof. Łukowski. A popyt jest, bo zachodnie społeczeństwa się starzeją i potrzebują coraz więcej pracowników, którzy by się opiekowali starszymi ludźmi i wykonywali ciężką robotę.
Po 30 godzinach podróży Londyn przywitał nas deszczem. Przed budynkiem dworca Victoria chłopak z włosami w kucyk rozdawał ulotki z adresem hostelu przy Harrow Road, gdzie nocleg kosztuje 10 funtów. - Najtańsze spanie w Londynie - zachwalał. Ale większość podróżnych przybyła do rodziny bądź znajomych, bo to najbezpieczniejszy sposób znalezienia zatrudnienia. Praca jest na wagę złota, więc przekazuje się ją między bliskimi znajomymi. W ten sposób powstaje opisywana przez Łukowskiego sieć migracyjna: - Za tymi, którzy wyjechali, jako pierwsi ciągną krewni i znajomi. Opowieści, że migrują najbardziej przedsiębiorczy, to mit. Ale prawdą jest, że są to najczęściej młodzi mężczyźni pomiędzy 18. a 35. rokiem życia.
Osobom z zewnątrz pracę się sprzedaje. Odstępne kosztuje od tysiąca do kilku tysięcy złotych. W pakiecie można kupić adres taniego mieszkania. To kolejne kilkaset złotych.
Ja, tak jak Sławek i parę innych osób, do Anglii wybraliśmy się w ciemno. Teraz po 30 godz. jazdy stanąłem przed dylematem, co dalej. Pożegnaliśmy się i każdy ruszył w swoją stronę. Pierwsze kroki skierowałem do Burger Kinga. Gruby Hindus przywitał mnie zimnym uśmiechem. \"I\'m looking for a job\" - powiedziałem. Popatrzył na mnie, jakbym sprawił mu osobistą przykrość. Nie dawałem za wygraną. Tłumaczyłem, że umiem zmywać, sprzedawać, kontaktować się z ludźmi i dobrze mówię po angielsku (skłamałem). Poradził, bym złożył CV.
Szedłem więc od knajpy do knajpy, pytając właścicieli, czy kogoś nie potrzebują. Opędzali się jak od natrętnej muchy, z rzadka uprzejmie odpowiadali, że bardzo im przykro. W knajpie z pakistańskim jedzeniem przy Harrow Road, gdy zapytałem o pracę, właściciel chciał mnie oblać wrzątkiem.
Wczesnym popołudniem miałem dość. Skonany wszedłem do kafejki na dworcu kolejowym Euston. Poprosiłem o kawę. - Are you Polish? - zagadnęła mnie kelnerka, gestem pokazując polską gazetę, którą wyjąłem z torby. Potwierdziłem, a ona uśmiechnęła się od ucha do ucha i zaparzyła mi kawę za darmo. - To nie z litości, to z sympatii. Często spotykam teraz Polaków, ostatnio jest ich w Londynie coraz więcej - powiedziała już po polsku.
Justyna Strycharska w kawiarni AMT Coffee na dworcu Euston pracuje od pół roku. Namiary dostała od koleżanki ze studiów. Skończyła polonistykę, potem przez dwa lata studiowała dziennikarstwo w Warszawie.
W tureckiej firmie handlującej przędzą zarabiała tysiąc złotych miesięcznie. Wyjazd był jedyną szansą, aby się usamodzielnić. - W Polsce nigdy nie zarobiłabym na mieszkanie - mówi.
Teraz zaczyna dzień o 6.30 rano, a pół godziny później otwiera kawiarnię. Rzadko idzie spać przed północą, czasem zasypia nad książką do angielskiego w fotelu. Zarabia ok. pięć funtów za godzinę, ma wykupione ubezpieczenie, a jej pracodawca płaci składki na emeryturę. Zamierza zostać dłużej.
- Migracja osób wykształconych jest najbardziej bolesna - mówi prof. Rychard. - Ale musimy mieć nadzieję, że wrócą do kraju.
Gdy pytam Justynę o pracę, rozkłada ręce. Słyszała, że zakład Elif Fashions Ltd. przy Leswin Place prowadzony przez Firreta Ortanca kiedyś zatrudniał tylko Polaków. Daje mi adres. Zakład Ortanca schowany jest w podwórku zniszczonej kamienicy. W środku przestronna hala. Ale tylko przy jednym stanowisku 40-letnia kobieta pracuje przy maszynie do szycia. Pytam o Firreta. Z kantorka wynurza się wysoki, siwy mężczyzna w koszuli w paski.
Przyznaje, że kiedyś zatrudniał wielu Polaków. Szyli na eksport do Niemiec i Francji. Interes kwitł. Ale to minęło. W tym tygodniu Firret sprzedaje maszyny i zamyka interes. Facet chwyta mnie za mankiet. - Taką koszulę jak twoja Chińczycy szyją za 2 peny. Ja poniżej funta bym nie zszedł - mówi.
Gdy zrezygnowany idę w stronę Leswin Place, zauważam czerwonego opla na polskich numerach. Tak poznaję Karola Barcia, absolwenta wrocławskiej Akademii Ekonomicznej.
Mieszkanie, które wynajmuje, było kiedyś składem z tkaninami, co widać. Jest niskie, ale przestronne. Na dole duży pokój z kuchnią, mała sypialnia i aneks z ubikacją, na piętrze - trzy sypialnie. Polacy w Londynie przeważnie gnieżdżą się po kilku w ciasnych wynajętych mieszkaniach, by było taniej.
Mój nowy towarzysz w Londynie mieszka od dwóch lat. Zaczynał jako pomocnik murarza. Po pół roku założyli z kolegą firmę budowlaną. Wtedy była to jedyna możliwość, by pracować legalnie. Dziś wykonuje drobne remonty, przebudowuje garaże, kładzie tapety. Zwykle podnajmuje robotników z Polski. Firma dostaje 6 funtów za godzinę. Ludziom płaci połowę. Barć rozwozi ulotki reklamowe i nadzoruje robotników. Gotów jest mnie zatrudnić. Gdy mówię, że nie umiem murować, śmieje się. - Kiedy przyjechałem, nie umiałem nawet trzymać młotka - pociesza.
Razem z Barciem mieszka Grzegorz Chaberek, dwudziestokilkuletni chłopak z Pisza. Gdy skarżę się, że nie mam już siły dalej biegać za pracą, Chaberek mnie pociesza. - Musisz przeć do przodu, inaczej zginiesz - mówi. W ciągu czterech ostatnich miesięcy kilka razy zmieniał pracę. Najpierw był pomywaczem u Turka. Pracę znalazł, chodząc od baru do baru. W piętnastej knajpie się udało. Z właścicielem umówił się na trzy funty za godzinę. Po tygodniu szef uznał, że nowy pracownik zużywa za dużo płynu do zmywania, i wywalił go. - Wtedy jeszcze byłem grzeczny - mówi Chaberek. - Cieszyłem się, że nie kazał mi zapłacić za płyn.
Potem znalazł pracę z ogłoszenia w agencji cateringowej. Przez trzy miesiące organizował przyjęcia. Zaczynał o piątej rano, więc wstawał o trzeciej. W sali balowej przygotowywał stół szwedzki, z magazynu przynosił i rozkładał na talerzach wędliny, kawę i herbatę. Zarabiał 200 funtów tygodniowo. Nie znał języka, więc gdy gość zadawał mu pytanie po angielsku, biegł do kuchni do znajomego Polaka, powtarzał pytanie i po chwili przynosił odpowiedź. W końcu właściciel się zorientował. Na odchodnym dał mu adres konkurencyjnej agencji Charlton House.
Dzisiaj pracuje tam 40 godzin w tygodniu i zarabia 476 funtów miesięcznie, a wieczorami rozwozi na motorze pizzę. To kolejne 400 funtów. Do domu wraca wykończony, ale jest zadowolony.
Od chłopaków dowiaduję się o \"ścianie płaczu\", punkcie kontaktowym Polaków szukających pracy i mieszkania w Londynie. Właściciel sklepiku, flegmatyczny Hindus, za drobną opłatą umieszcza na witrynie ogłoszenia szukających lub oferujących pracę. Większość dotyczy prac budowlanych i remontowych.
Na chybił trafił spisuję dziesięć numerów i biegnę do budki telefonicznej. Praca w fabryce żaluzji jest już nieaktualna, murarza już nie potrzebują, w pizzerii nikt nie odbiera telefonu. Do agencji szukającej dziewczyn do pozowania nie próbuję dzwonić - mogłaby im się nie spodobać moja broda. Kilka razy wpadam w pułapkę zastawioną przez pośredników żądających odstępnego w wysokości 50-100 funtów. Bez gwarancji, że praca się znajdzie.
Gdy wracam pod sklepik, obstępuje mnie dwóch tęgich mężczyzn w skórach i ze złotymi łańcuchami na szyi. Są nawet sympatyczni, chętnie opowiadają o tym, jak trudno żyć i znaleźć pracę. Dowiaduję się, że wczoraj kogoś okradziono, a dwa dni temu \"jednego z naszych\" znaleziono martwego w Tamizie. Małgosia Jaroszczyk-Greetham, moja prawdziwa koleżanka z Londynu, tłumaczy mi potem, że to sposób urabiania ofiary.
- Chodzi o to, byś stracił nadzieję i po kilku dniach zwrócił się do nich o pomoc - mówi. - Wtedy wiedzą, że nie masz nikogo, kto mógłby ci pomóc. Stajesz się dla nich łupem. Potem już tylko pozostaje do rozstrzygnięcia kwestia, w jaki sposób pozbawić cię tego, co ci jeszcze zostało. Zazwyczaj nagle pojawia się wiadomość, że jest praca, ale trzeba zapłacić 1[tel]funtów odstępnego. Gdyby taki deal zaproponował ktoś obcy, to byś go pognał. Ale tę wiadomość przynosi znajomy.
Pod \"ścianą płaczu\" pojawia się tęgi, trzydziestokilkuletni Polak z lekkim zarostem. Szuka robotników do remontu mieszkania. 4 funty za godzinę, wyżywienie i spanie. Zgłaszam się. Wsiadamy do szarego mitsubishi Piotra i jedziemy do Hackney. Piotr mieszka w ładnym bliźniaku. Na piętrze są dwa pokoje do wyremontowania. Gdy mam się zabierać do roboty, wyjawiam mu, kim jestem naprawdę - dziennikarzem \"Newsweeka\". Wieczorem rozmawiamy przy kieliszku wina.
Piotr od sześciu lat pracuje na dworcu kolejowym Euston. Sprzedaje w okienku bilety. W Londynie robił już wszystko. Przez 14 lat pobytu pracował w fabryce żaluzji, na budowie, zmywał w restauracji. Rano Piotr odwozi mnie na stację kolejową. Ekspresem odjeżdżam na lotnisko Stansted, skąd zabierze mnie samolot do Polski. Czuję się trochę nieswojo. Tak jakbym oszukał tych wszystkich ludzi, których spotkałem w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin. Polubiłem ich. Kto wie, jak skończy się ich przygoda w wymarzonym lepszym świecie.