Ja już się nie dziwię Anglosasom, a zwłaszcza Amerykanom. Właściwie każdy wyraz (byle nie obraźliwy) może w Stanach być imieniem. Ten trend pojawił się w epoce "dzieci kwiatów", gdy w ramach "zbliżenia do natury" zaczęto nadawać dzieciom "naturalne" imiona typu: River, Wind, Summer, Hazel, Saffron etc. Chyba nie odkryję Ameryki :) jeśli napiszę, że hippisi namiętnie naśladowali Indian (długie włosy, paciorki, ubrania) i stąd też konieczność nadawania imion, które"coś" znaczą czyli np. Storm, a nie zwykły Bob. :) Niezłym wzięciem cieszyły się też imiona "ideowe" - Freedom, Love. Lata 60-70 to także powrót imion mitologicznych i to nie tylko z mitologii greckiej, rzymskiej czy egipskiej, ale także z legend skandynawskich i celtyckich (np. Aphrodite, Osiris, Gaia, Loki, Cullan).
Dziś już mnie nie dziwi David Beckham, nadający swemu synowi imię Brooklyn, czy Madonna i jej Lourdes.